Dlaczego zostałem prawnikiem?

Moja młodsza kuzynka przeprowadziła ze mną wywiad na potrzeby pracy domowej z języka polskiego. Taka niby błahostka, ale kilka pytań skłoniło mnie do namysłu. Odpowiedziami postanowiłem podzielić się z tobą. Pomyślałem, że będzie to fajny odpoczynek od merytorycznej zawartości bloga. I okazja, by lepiej się poznać – liczę, że w komentarzu napiszesz coś o sobie.

Trzy pytania, jedna odpowiedź

Nie jestem typem gaduły, który mówi dużo sam z siebie. Częściej słucham innych niż sam mówię. Lubię, gdy to rozmówca zadaje mi pytania, bo wtedy wiem, co go interesuje i o czym mogę mu opowiedzieć. Trafne pytania zmuszają mnie do przemyśleń, a gdy widzę zainteresowanie drugiej strony, wpadam w rytm opowieści i mówię więcej.

Tak było właśnie przy okazji rozmowy z kuzynką. Zadała mi trzy pytania, które rozbudziły we mnie ciekawość samego siebie i pozostały w głowie na długo po zakończonym wywiadzie:

  • czy bycie prawnikiem było Twoim marzeniem od dziecka?
  • kto jest Twoim autorytetem?
  • gdzie widzisz siebie za 20 lat?

Na co dzień nie myślę o takich sprawach. W końcu jestem tylko prostym mężczyzną, który najlepiej czuje się ze swoim pustym w środku pudełkiem (znasz genialny stand-up o różnicach między mózgiem kobiety i mężczyzny, prawda?). Dlatego chwila auto-refleksji, którą zafundowała mi kuzynka, zainspirowała mnie tak mocno, że postanowiłem o tym napisać na blogu.

Myślałem, że uda mi się w jednym poście odpowiedzieć na wszystkie trzy pytania. Wspomnienia z dzieciństwa uderzyły we mnie jednak tak mocno, że tylko na ich podstawie wystukałem na klawiaturze ponad 1500 słów. Żeby cię nie dręczyć, ograniczyłem się zatem do pytania nr 1.

Gotowy na przegląd rozwoju mojej kariery od szkoły podstawowej wzwyż?

Kiedy byłem małym chłopcem, hej

Czy bycie prawnikiem było moim marzeniem od dziecka? Mógłbym w tym miejscu sprzedać ci poruszającą historię o spełnionych dziecięcych marzeniach, ale prawda jest zupełnie inna. Nigdy nie pomyślałem w dzieciństwie, że chcę być prawnikiem. Musiałbym być niezłym dewiantem, by wyobrażać sobie już za młodu swój prawniczy żywot.

Za dzieciaka chciałem być piłkarzem. Jak widzisz, byłem kiedyś normalnym chłopcem. Wprawdzie czasy te bezpowrotnie się skończyły, ale to pocieszające, że nie zawsze miałem przed oczami tylko paragrafy. Tak, wtedy byłem jeszcze wolny od prawniczego obłędu i biegałem bez spiny z kolegami po boisku.

Opętany miłością do piłki, Juventusu Turyn i Zinedine Zidane, założyłem fanklub włoskiego klubu. Dałem stosowne ogłoszenie w MegaSporcie i z całej Polski zaczęły napływać listy w sprawie wymiany plakatów.Gdy wyjechałem z tatą na wakacje, mama odebrała telefon od dorosłego mężczyzny, który chciał zapisać się do fanklubu. Nie miała mu sumienia tłumaczyć, że fanklub prowadzony jest przez 10-letniego chłopca.

juve

Teatr, radio i muzyka

Miałem też chwilową przygodę z teatrem. Chodziłem do klasy o profilu teatralnym, należałem do kółka teatralnego i zagrałem w kilku spektaklach. To była fajna przygoda, ale szybko okazało się, że jestem zbyt spiętym nudziarzem, by zawojować aktorski świat. Nie przeszkodziło mi to jednak zapisać na swoim koncie kilka doniosłych ról: bezdomnego chłopca, króla w Szewczyku Dratewce, górala tańcującego z ciupagą oraz jednego z trzech króli w jasełkach.

Oprócz teatru, posmakowałem również radia. Moja polonistka organizowała nagrania fikcyjnych audycji, które startowały potem w międzyszkolnych konkursach. Pamiętam, że nagrywaliśmy słuchowisko na podstawie Krzyżaków i zdobyliśmy nawet jakieś wyróżnienie. Rozpierała mnie duma i byłem przekonany, że zostanę znanym radiowcem.

W międzyczasie, rozpocząłem naukę gry na keyboardzie w osiedlowym domu kultury. Trochę to kolidowało z graniem w piłkę, bo nauczyciel kazał mi dbać o palce i unikać stania na bramce, ale w obliczu wizji kariery zawodowego muzyka gotów byłem na takie poświęcenie.

W słuszności tej decyzji utwierdzały mnie osiedlowe przeglądy młodych talentów, w których regularnie brałem udział, czując się jak na konkursie chopinowskim. Moją karierę przerwało kilka nieudanych prób wykonania „Dziadka do orzechów”. Młodzieńcza niecierpliwość i żądzą natychmiastowego błysku fleszy sprawiły, że odstawiłem keyboard w kąt, odgrywając jedynie kolędy podczas świąt Bożego Narodzenia.

Wpływ na tę decyzję miał również fakt, że przestałem widzieć siebie w roli muzyka klasycznego, a zapragnąłem być rockmanem z krwi i kości. Cóż, być może gdybym nie dał porwać się wizji rockowego życia, byłbym dzisiaj uznanym pianistą.

Internety robię

Gdy rodzice w domu zainstalowali Internet, zająłem się stronami internetowymi. Chodzą słuchy, że prowadziłem pierwszy portal poświęcony polskiej piłce nożnej. Po każdej kolejce ligowej z zapałem godnym maniaka spisywałem wyniki z telegazety i wklepywałem je na stronę o żółtym tle [sic!]. Nie było to wtedy wcale takie śmieszne, bo telegazeta stanowiła podstawowe miejsce uzyskiwania takich informacji, a ja chciałem pokazywać je światu w innej formie. Szerzyłem kaganek internetowej oświaty!

Potem przyszedł czas na fingerboard, czyli deskorolkę, na której jeździ się palcami. Ponieważ jazda na normalnej desce wiązała się ze zbyt dużym ryzykiem dla asekuracyjnego chłopczyka, wybrałem wariant bezpieczniejszy. Już wtedy miałem zakusy na przymiotnik „wpływowy”, bowiem chwilę później pół męskiej części mojej klasy bawiło się w fingerboardowe tricki na szkolnych korytarzach.

New Image1

Fingerboard2.republika.pl – tak nazywała się moja kolejna strona internetowa. Nie mogłem zdzierżyć, że piłkarskie wyniki przestały być w Internecie czymś wyjątkowym, więc musiałem wyróżnić się inaczej. Fingerboard dopiero w Polsce raczkował, łatwo było się wybić. Tym bardziej, że na swojej stronie na potęgę kopiowałem materiały z zagranicznych portali. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, czym są prawa autorskie.

Strona zbudowana w Webmajsterze 2.0 wyglądała koszmarnie, ale cieszyła się dużą popularnością. Jak głupi cieszyłem się z jej drugiego miejsca w wynikach wyszukiwania w WP.PL (google dopiero raczkowało). Pękająca w szwach księga gości stanowiła dobitny dowód popularności strony. Doczekałem się nawet pierwszych hejterów, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak się nazywają.

Gdybym był wtedy trochę starszy, na bazie tamtej strony mógłbym ukręcić niezły interes. Ale wtedy to była po prostu jedna z wielu pasji młodego chłopca, któremu nawet przez myśl nie przeszło, że na czymś takim można zarabiać. Cóż, wygląda na to, że przegapiłem swoje pięć minut i teraz zmuszony jestem przynudzać na prawniczym blogu.

Od stron internetowych przeszedłem do programowania. Zapragnąłem być informatykiem z krwi i kości. Niestety, jako humanista, nie miałem na tym polu większych osiągnięć. Na podstawie wygrzebanego z odmętów sieci tutoriala udało mi się zakodować własny notatnik, ale na tym kariera programisty się zakończyła.

Dziennikarzem jestem

W gimnazjum przyszedł czas na bycie dziennikarzem. Początkowo pisałem do szkolnej gazetki, ale szybko stwierdziłem, że rola podrzędnego dziennikarzyny nie jest dla mnie i wziąłem sprawy w swoje ręce – założyłem konkurencyjną szkolną gazetkę, ale wyłącznie internetową (od początku wierzyłem w siłę Internetu!).

New Image

Dumnie okrzyknąłem się redaktorem naczelnym i zacząłem kompletować ekipę piszącą. Zachłysnąłem się wtedy formularzami, wprowadzając możliwość nadsyłania swoich tekstów przez formularz dostępny na stronie. Każdy uczeń mógł wysłać swój tekst, nawet anonimowo. Tak oto stałem się prekursorem dziennikarstwa obywatelskiego.

Już wtedy rozumiałem znaczenie chwytliwych nagłówków, leadów i call to action: „HIT NUMERU. Wywiad z Panią sklepikarką, najstarszym pracownikiem naszej szkoły. Tylko tu i teraz. Nie przeczytasz tego nigdzie indziej. Czytaj teraz”. Byłem przekonany, że dziennikarska kariera jest w moich rękach.

W liceum zapragnąłem być dziennikarzem muzycznym. Rozpocząłem od artykułów o łódzkiej scenie rockowej na łamach portalu Moje Miasto Łódź. Kiedy redakcja nie dopuściła do publikacji mojego tekstu w wydaniu drukowanym, strzeliłem focha i zacząłem szukać innych możliwości.

W ramach cyklu o łódzkiej scenie, udało mi się przeprowadzić wywiad z Piotrem „Barielem” Tomczykiem, liderem zapomnianej legendy polskiego death-metalu, zespołu Imperator. Gdy trafiłem na profil MySpace (tak, wtedy się z tego jeszcze korzystało) niszowego magazynu o metalu, postanowiłem zainteresować tym materiałem naczelnego i tak trafiłem na dwa lata do redakcji kwartalnika Blackastrial, gdzie zdobywałem dziennikarskie szlify, przeprowadzając wywiady z muzykami.

blackastrial

Zatem dlaczego zostałem prawnikiem?

Wszystko, co robiłem w gimnazjum i liceum wskazywało, że swoją przyszłość zawodową zwiążę z dziennikarstwem. Tak zresztą odpowiadałem na pytania o swoje plany. A potem przyszła matura, rekrutacja na studia i dostałem się na wszystkie trzy kierunki, na które aplikowałem, tj. prawo, dziennikarstwo oraz germanistykę z językiem angielskim. Wybrałem prawo. Dlaczego?

Wydawało mi się, że prawo da mi największe perspektywy. Że z kierunków humanistycznych to najlepszy wybór. Zatem zadecydował rozsądek. Nie marzenie, nie pasja, nie ognista miłość. Tak po prawdzie, to nie wiedziałem nawet, czego po tym całym prawie się spodziewać.

Wybrałem perspektywy, lepszy byt, szansę na wysokie zarobki i luksusowe życie. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało (nie, nie oglądałem jeszcze serialu Suits). Nie miałem nikogo w rodzinie w tym zawodzie, więc żyłem stereotypowymi przekonaniami o sytuacji prawnika.

Sytuacja, rzecz jasna, nie okazała się tak kolorowa. Musiałem zmierzyć się z twardą rzeczywistością rynku usług prawnych i znaleźć na nim swoje miejsce. Dzięki temu blogowi, udała mi się ta sztuka. Pisałem o tym tutaj:

Jestem przekonany, że na sukces tego bloga i mojej firmy złożyły się wszystkie doświadczenia z dzieciństwa, szczególnie te dziennikarskie i informatyczne. Ale nie tylko one, bo przecież każda aktywność podejmowana z własnej woli i na własną rękę uczy czegoś wartościowego.

Czy nie żałuję wyboru?

Ludzie, którzy znają moją historię, często pytają mnie, czy nie żałuję wyboru. Przecież mógłbym być dobrze zarabiającym informatykiem albo popularnym dziennikarzem (serio?).

Ja też miewam chwile, gdy analizuję dokonywane przez siebie na przestrzeni lat wybory. I nie, nie żałuję tego, o zajęciu się prawem. Pisałem już kilkakrotnie, że specjalizacja w prawie własności intelektualnej i działanie na froncie blogowym daje mi satysfakcję.

Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie mogę zajmować się tyloma rzeczami, co kiedyś. Beztroskie dzieciństwo, gdy mogłem próbować wszystkiego po trochu i przekonywać się, co mnie kręci, co mnie podnieca (Woody górą!), jest już bezpowrotnie za mną. Teraz muszę na siebie zarabiać, zdobywać dalsze kompetencje w wybranej dziedzinie, a jednocześnie mieć trochę czasu na życie prywatne.

Dlatego moje życie kręci się wokół prawa, które jakiś czas temu wybrałem. Zostałem prawnikiem i nim pozostanę. O wyborze zadecydowały nie marzenia i namiętności, lecz chłodny racjonalizm. Nie oznacza to jednak, by ta ścieżka zawodowa pozbawiona była emocji i uniesień.

Mam liczne marzenia i oczekiwania związane z moim zawodem. Chcę się w jego ramach realizować, spełniać i być dzięki niemu szczęśliwy, dążąc do perfekcji i stawiając sobie poprzeczkę coraz wyżej każdego dnia.

A ty czym się zajmujesz? Opowiesz mi o swojej drodze zawodowej? Porozmawiajmy w komentarzach.

Prakreacja.pl
Jeśli chcesz skontaktować się ze mną indywidualnie, napisz wiadomość na adres wojciech.wawrzak@prakreacja.pl.

Podobał ci się ten tekst? Pokaż go światu. Dzięki poniższym przyciskom zajmie ci to dosłownie chwilę.

[ssboost]

Dowiedz się jeszcze więcej o mnie:

>> Zdjęcie w nagłówku autorstwa Aleksandry Jedlińskiej z bloga Wolniej.

Niestety, ale wybrałeś/aś brak obsługi systemu komentarzy Disqus w menu cookies. Zmień to ustawienie, żeby zobaczyć w tym miejscu komentarze.