Dosyć już krzyku o złodziejstwie w sieci, czas na rozmowę

Na swoim facebook’owym profilu Maciek Budzich opublikował dzisiaj kilka tez przedstawionych przez Dominika Libickiego – szefa Cyfrowego Polsatu – podczas debaty poświęconej przyszłości mediów w Polsce. Tezy mocne, nośne, kontrowersyjne – aż dziw, że tak mało osób zareagowało w komentarzach. Ja nie mogłem przejść obojętnie, bo to temat mocno mnie interesujący. Dodając od siebie kilka groszy, pomyślałem, że wypowiedź powinna znaleźć się również na blogu.

Co powiedział Dominik Libicki?

Zdania wypowiedziane przez Libickiego do złudzenia przypominają to, co ja napisałem kiedyś na temat piractwa w sieci. W skrócie: kradzież to kradzież, w realu, czy w internecie.

Zdania od tamtego czasu nie zmieniłem. Korzystanie z treści rozpowszechnionych w sieci bez zgody twórcy zawsze będę uważał za kradzież i basta. Niezależnie od mojej opinii w tej sprawie, chciałbym zwrócić uwagę na sposób, w jaki dyskutuje się o tym problemie w Polsce (i zapewne również na świecie).

Na czym polega problem?

Pies pogrzebany w dyskusji na temat piractwa w sieci leży w sposobie prowadzenia tej dyskusji. W dyskursie obecne są zawsze dwie strony:

  • zarabiający na twórczości (twórcy, wydawcy, dystrybutorzy etc.)
  • odbiorcy twórczości

Interesy obu tych grup stoją ze sobą w sprzeczności. Zarabiający chcą od odbiorców wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy, a odbiorcom zależy przede wszystkim na jak najszerszym i najtańszym dostępie do określonych treści. Podgrupą ekstremistów w ramach odbiorców są internauci, którzy chcieliby wszystkiego za darmo i bez zobowiązań. Są to tzw. MISIE. Wszystko MI SIĘ należy. Postawa roszczeniowa, pięści uniesione w górę, husaria internautów nadciąga.

Wymiana argumentów pomiędzy tymi dwoma grupami wygląda tak, że jedna jak najgłośniej wykrzykuje swoje racje, po czym druga stara się je przekrzyczeć swoimi argumentami. Punkty widzenia obu grup są na tyle odmienne, że wymiana zdań nigdy nie prowadzi do żadnych wymiernych rezultatów, bo nikt nikogo nie jest w stanie przekonać. Żadna ze stron nie bierze nawet pod rozwagę słów „przeciwników”, bo skupia się wyłącznie na przyłożeniu im bronią ciężkiego kalibru.

W efekcie, dyskusja prowadzi donikąd. Tkwi w martwym punkcie. Przerzucamy się tylko argumentami, które stają się już wyświechtane i powoli zaczynają bardziej męczyć niż interesować. Nawet ja, zagorzały obrońca interesów twórców, mam już dosyć frazesów o złodziejstwie w sieci. Choć nie powiem – o dekalogu w internecie jeszcze nie słyszałem, brawa dla p. Libickiego!

Co z tym fantem zrobić?

W tej sytuacji widzę tylko jedno rozwiązanie. Spuszczenie z tonu, ostudzenie emocji (jak długo można pracować na największym wzburzeniu?) i próba zrozumienia racji drugiej strony. Czyli tak jak w życiu. Jak w związku, gdy przychodzi chwila kryzysu i trzeba go opanować, zanim rozprzestrzeni się i doprowadzi do destrukcji.

Jeszcze niedawno wydawało się, że interesów twórców i odbiorców nie sposób pogodzić. Mówiono, że płyty za drogie, elektroniczne albumy wcale nie tańsze. I co? Przyszły streamingi, rozsiadły się wygodnie, zaproponowały przystępne pakiety cenowe i nagle okazało się, że można. Wilk syty i owca cała. To samo zrobił z filmami Netflix, na którego premierę w Polsce czekam z wypiekami.

Zacznijmy rozmawiać!

Pewnie, że każdy artysta chciałby sprzedawać setki tysięcy płyt w tradycyjnym wydaniu. Ale to już niemożliwe. Płyty stały się okazem kolekcjonerskim dla melomanów. Obecnie liczy się dostęp, a nie posiadanie. Co będzie za rok, dwa, pięć lat, dziesięć? To już zależy tylko od NAS. Wszystkich, bez wyjątku. Dlatego potrzebna jest atmosfera dialogu, a nie wiecznej bitwy. Marzę, by w końcu oba przeciwne obozy spuściły z tonu i przestały bombardować się jednostronnymi wypowiedziami.

Dobrze jest rozmawiać, ale nikt nie lubi krzyku.

Niestety, ale wybrałeś/aś brak obsługi systemu komentarzy Disqus w menu cookies. Zmień to ustawienie, żeby zobaczyć w tym miejscu komentarze.